37. PZU Maraton Warszawski już za nami :) bardzo cieszę się, że
mogłem być jego częścią, niemniej jednak nie było tak kolorowo jakby to mogło
się wydawać :)
Na początek mam mały apel, ostrzeżenie dla tych wszystkich,
którzy planują start w maratonie, a wiedzą, że nie są przygotowani – nie popełniajcie
mojego błędu! Nie startujcie! Odpuście! Jeszcze będzie wiele innych okazji, aby
go przebiec, ale najważniejsze – przygotujcie się do niego! Maraton to nie jest
bieg na 5 czy 10 kilometrów, który można pokonać z marszu z lepszym bądź
gorszym czasem, to jest 42km i 195 – zapamiętajcie! Poświęćcie czas, aby odpowiednio
się przygotować i go przebiec.
Wracając do mojego maratonu to tak jak napisałem wcześniej –
nie byłem przygotowany na taki dystans. Wiedziałem o tym i zdawałem sobie
sprawę, że nie będzie to łatwe i że będę cierpiał. Pytanie tylko od którego
kilometra, choć jeszcze idąc w niedzielny poranek do metra nie byłem w 100%
przekonany czy pobiegnę, dopiero atmosfera, którą poczułem w metrze widząc
wsiadających kolejnych biegaczy, a później już wszystko to co działo się pod
stadionem. Moi znajomi wiedzieli, że od dłuższego czasu biłem się z myślami czy
w ogóle startować. Wiedzieli, że jest mi ciężko, ale decyzję musiałem podjąć i
podjąłem – biegnę.
Dlaczego zdecydowałem się startować?
Powiem Wam szczerze, mówiłem to już wielu osobom – gdybym opłacił
osobiście start to nie pobiegłbym na 100%. Ale skorzystałem z drugiej opcji
udostępnionej przez Fundację Maraton Warszawski - akcji #BiegamDobrze i
zebrałem wymagane minimum (z lekką nadwyżką), aby otrzymać pakiet i wystartować
dla Fundacji Rak’N’Roll. Może to głupie (możecie mnie hejtować, mam na to
wybiegane) ale to był główny powód dla którego wystartowałem. Głupio mi było
napisać, że sorry ale nie mam ochoty biec. Nie chciałem zawieść tych osób,
które przeznaczyły na ten cel choćby 1zł.
Może tutaj nasunąć się kolejne pytanie – dlaczego wiedząc,
że mam pakiet nie przygotowałem się odpowiednio do tego startu?
Ciężko było mi się ostatnio zmobilizować do treningu.
Klepałem tylko spokojnie kilometry, nie rozbiłem żadnych innych treningów,
żadnego tempa, prawie zero podbiegów. Ewidentnie brakowało mi bata nad głową,
osoby która w pewien sposób będzie mnie kontrolować i rozliczać z tego co
robię. Dlatego postanowiłem to zmienić, ale o tym innym razem.
Sam bieg miał on wyglądać tak, aby przebiec maraton jak
najmniejszym nakładem sił i nic sobie nie zrobić. Na początku spokojne tempo w
granicach 6:00/km. Biegłem ze znajomymi, rozmowy, śmiechy, zwiedzanie okolic w
których bardzo rzadko bywam, przybijanie piątek z najmłodszymi kibicami na
trasie. Ten power, który z nich płynie jest niesamowity. Nie ma szans, abyście
to dzieciaki przeczytali, ale wielkie dzięki dla Was, nawet nie zdajecie sobie
z tego sprawy co tak naprawdę dla nas biegaczy, maratończyków robicie. Brawa
również dla Waszych rodziców. Wracając do tematu biegu. Do 12km, czyli do mostu
Świętokrzyskiego było super, czułem się cudownie, tętno bardzo spokojne, tutaj
spotkałem Łukasza – Jesteś diamentem, który podbiegł kawałek ze mną i przy
okazji strzeliliśmy sobie fotkę, dzięki Łuki.
Tutaj niesiony trochę dopingiem
przyspieszyłem i oderwałem się od znajomych. Przebiegamy przez Łazienki –
uwielbiam tamtędy przebiegać – i do tego momentu było wszystko pięknie.
Wbiegamy na Wisłostradę i od razu dostaję wiatrem po gębie – cytując hiphopowy
zespół Molesta – „wiedziałem, że tak będzie”, w dodatku przez chyba 10km. Już
pierwsze oznaki zmęczenia materiału pokazywało mi rosnące tętno. Tuż za
stadionem Legii spotkałem kolejnego znajomego, który postanowił chwilę ze mną
potruchtać, dzięki rozmowie zapomniałem, że biegnę maraton, zapomniałem o w
mordę windzie. Zbieg do tunelu i pierwszy podbieg na którym widziałem już
spacerujące osoby. Tutaj jeszcze było ok. Lecimy dalej. Gdy minąłem most Gdański
już nie było kolorowo. W nogach czułem już te 25km i powoli przygotowywałem się
na najgorsze. Wytrzymałem jeszcze 5km i łącznie po 30km (3h biegu) odpuściłem.
Nie chciałem nic sobie zrobić, a też spotkałem właśnie biegającego kelnera,
który był już w podobnym stanie jak ja. Postanowiłem mu potowarzyszyć przez
chwilę, zamienić parę słów, odpocząć i pobiec dalej. Wyszło natomiast zupełnie
coś innego, praktycznie przeszliśmy spory kawałek (może nawet ponad 10km),
rozmawiając o wszystkim. Sławek, bo tak ma on na imię to bardzo przemiła osoba,
przez ten czas na trasie poznałem go trochę i mam nadzieję, że jeszcze uda mi
się go kiedyś spotkać, oby w innych, lepszych okolicznościach.
Tak spacerując obserwowałem mijających nas biegaczy i wypatrywałem znajomych, których zostawiłem jakieś 20-25km wcześniej. Dogonili mnie dopiero na 41km.
Tak spacerując obserwowałem mijających nas biegaczy i wypatrywałem znajomych, których zostawiłem jakieś 20-25km wcześniej. Dogonili mnie dopiero na 41km.
Ostatnie
600-700m już biegliśmy i to dość żwawo – 4:50/km. Wbiegamy na metę (czas netto
z sms-a 4h:46m:32s), o którą każdy z nas modlił się już od dłuższego czasu i
odliczał każdy metr zbliżający do niej. Wreszcie koniec tej męki. Przybiliśmy
piątkę, podziękowaliśmy sobie za towarzystwo, jeszcze chwila rozmowy i
pożegnaliśmy się.
Po biegu nie było aż tak źle, oczywiście zmęczenie mięśniowe
było, bo być musiało, ale nie było tragedii. Szybka przebierka i poleciałem na
after party Run BlogFest organizowany przez Polska Biega wraz z Adidasem i Fundacją
Maratonu Warszawskiego - jeszcze raz dzięki za zaproszenie i mam nadzieję, że do zobaczenia podczas kolejnych imprez tego typu.
Na koniec powtórzę to co napisałem na początku i to o czym
rozmawiałem przez drogę ze Sławkiem – nigdy więcej startu w maratonie bez
odpowiedniego przygotowania, to nie ma sensu – jeszcze raz powtórzę – nie popełniajcie
mojego błędu, nie róbcie tak!