Wczorajszy XXVII Bieg Niepodległości w Warszawie okazał się
być dość szczęśliwy dla mnie choć jeszcze miesiąc temu mógłbym pomarzyć o takim
wyniku. Nowa życiówka, co prawda poprawiona o 5 sekund, ale już nie pamiętam
kiedy tak „szybko” biegałem.
Ale zacznijmy od początku. Przed biegiem zrobiłem krótką
rozgrzewkę – ok.2km w bardzo spokojnym tempie. W między czasie jakaś Pani
próbowała mnie rozjechać samochodem, trąbiąc i wymachując rękoma w moją stronę –
no nic, taki mamy klimat. Później jeszcze 2-3 przebieżki i można lecieć na
start.
Pominę całą opowieść o hymnie (ciarki przechodziły po moim
ciele) i brak kultury i wychowania wśród biegaczy, którzy śpiewali go w
czapkach, pominę długi czas oczekiwania na swój start – ale temu sam jestem
sobie winien – gdybym biegał szybciej to i wystartowałbym wcześniej :)
Wreszcie podchodzę do linii startu, odpalam zegarek i
biegnę. Startowałem ze strefy III (45:00 – 49:59) i liczyłem, że stanie obok
mnie spora liczba osób biegnących na podobny czas. Niestety po raz kolejny
miałem przykład ustawiania się w nie swoich strefach, albo biegi towarzyskie
całą szerokością jezdni. Kilka razy nawet kląłem sobie pod nosem – szczególnie gdy
ktoś wbiegał mi pod nogi. Największe zagrożenie stwarzały także osoby z
słuchawkami w uszach – z niektórych to nawet ja przebiegając słyszałem muzykę.
Tragedia.
Cel przed startem był jeden – pobiec możliwie najszybciej.
Czy starczy to na życiówkę, tego nie wiedziałem. Planowałem zacząć spokojniej,
a od nawrotki przyspieszyć. Niestety przez sytuację o których wspomniałem
wcześniej – tempo mojego biegu było strasznie szarpane. Dopiero może ostatnie
2km biegło mi się już spokojnie.
Pierwszy kilometr pokonałem w 4:47 i już wtedy wiedziałem,
że będzie ciężko. Na zmianę przyspieszanie i hamowanie, sporo biegłem po
krawężniku, bo inaczej nie było jak wyprzedać. Drugi kilometr trochę szybciej –
4:32 – ciągle biegnąc slalomem. Na 3km podbieg – oj troszkę go poczułem. Ale
tak szybko jak go poczułem tak samo szybko o nim zapomniałem. Zamknąłem go w
czasie 4:39. Kolejny w 4:29 i piąty 4:37 – co daje czas na półmetku 23:04.
Druga „piątka” musiała być szybsza jeżeli jeszcze myślałem o „życiówce”.
Nawrót pokonałem praktycznie idąc, akurat taką zbieraninę ludzi
tam trafiłem. I zaraz znowu przyspieszam, po czym musiałem znowu wyhamować i
mijać ludzi, którzy zbiegali do „wodopoju”. Uciekałem stamtąd jak najszybciej.
Zegarek pokazał 4:35. Siódmy km to już powoli walka z głową. Czułem już
zmęczenie, w ostatnim okresie tylko 2 razy biegałem na podobnym tempie. Braki
treningowe zaczynały powoli wychodzić. Tutaj ponownie trafiłem na spowalniaczy
i niewiele brakowało, aby była gleba. Czas
tego odcinka 4:44. Na 8km ponownie podbieg – tutaj wiedziałem, że nie
powinienem przyspieszać, a starać się utrzymać tempo, więc skróciłem krok i
spokojnie wbiegałem. Wyszło ładnie i ponownie na jakimś poziomie – 4:35.
Rozpoczął się 9km gdy spojrzałem na zegarek, aby sprawdzić czas, a tam 37min.
Ostatnie 2km powinienem pokonać w 8:50, aby cieszyć się nowym rekordem. Tutaj
musiała już pracować głowa i sterować odpowiednio nogami. I pracowała. Starałem
się utrzymać tempo i możliwie jak najbardziej odpocząć przed ostatnim
kilometrem. Rozpoczynam 10, ostatni kilometr, czas 41:31 (musiałem to pobiec poniżej
4:24). I w tym momencie słyszę z boku: „Dawaj Łukasz” – przepraszam, ale nie
mam bladego pojęcia kto to do mnie krzyknął, ale dziękuję. Dałeś mi kopa na jakieś
200m, później poczułem, że nie polecę tak do mety, nie dam rady. Musiałem
zwolnić, ale nie za dużo. Gdy zobaczyłem, że według zegarka brakuje mi jeszcze
400m i widząc już w oddali metę, ponownie zacząłem przyspieszać. To był moment
gdy wiedziałem, że głową spokojnie to dobiegnę. Na jakieś 200m przed metą
widziałem na zegarku 45min z groszami. Wtedy wiedziałem, że mogę to zrobić,
tylko jeszcze trzeba leciutko przycisnąć. Wbiegłem na metę, patrzę na zegarek i
uśmiecham się sam do siebie. Poprawiłem „życiówkę” o 5s. Niby nic, ale cieszy.
tempo biegu jak widać bardzo szarpane
Fajnie, że była grupa ludzi, która mi tego życzyła i
trzymała kciuki, ale bardziej chyba motywowali mnie Ci, którzy twierdzili, że
mi się nie uda. Dzięki :)
Tak jak napisałem na początku, jeszcze miesiąc temu mógłbym
pomarzyć o takim rezultacie. Praca jaką wykonałem zaczyna procentować i to dość
szybko. Wiem, że niebawem przyjdzie czas gdy o każdą poprawę będzie bardzo
ciężko, ale już się nie mogę tego doczekać. Po tych kilku mocniejszych
treningach jakie miałem mogę śmiało powiedzieć, że brakowało mi tego. Dzięki
Marcin za pomoc i mam nadzieję, że nasza dalsza współpraca będzie dalej
owocowała dobrymi wynikami.
A po biegu jeszcze czekałem na znajomych, przy okazji spotkałem kilka osób, które znam albo z facebook-a, albo z instagrama :) było mi naprawdę miło w końcu zobaczyć Was w realu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz